O Andrzeju Izdebskim było głośno w latach 2002 i 2003, kiedy ujawniono, iż był zamieszany w nielegalny handel bronią. Wówczas kontrowersje budził jego udział w spółce Port Lotniczy Lublin. Teraz jego nazwisko powróciło za sprawą koronawirusa - a konkretnie, transakcji, w której Ministerstwo Zdrowia kupiło ponad tysiąc wyjątkowo drogich, jak na rynkowe standardy, respiratorów.
Foto: Jacek Szydłowski / Forum Polska Agencja Fotografów
- Biznesmen był zamieszany w handel bronią, ale prokuratura umorzyła jedno śledztwo w tej sprawie
- Swojego czasu jego firma otrzymała też, z niejasnych przyczyn, dofinansowanie od państwa na 3 mln zł na prace nad samolotem dla wojska
- Z danych MZ wynika, że E&K była spółką, która najdrożej sprzedawała respiratory rządowi
Jak opisała "Gazeta Wyborcza", MZ kupiło respiratory od spółki E&K z Lublina za łącznie ok. 200 mln złotych. Co daje ponad 160 tys. zł od sztuki, chociaż rynkowe ceny w przypadku sprzętów najwyższej klasy, z dodatkami, to kwoty rzędu 110-120 tys. zł. MZ ujawniło wykaz wszystkich zakupów dotyczących koronawirusa i jak się okazało, E&K nie była jedyną firmą, w przypadku której można mówić o przepłaceniu, chociaż najdroższa, jeśli chodzi o zakup respiratorów. Resort twierdzi jednak, że nie ma nic do ukrycia oraz że w momencie zawierania transakcji z E&K nie miał innych ofert zakupu respiratorów.
To nie pierwszy raz, gdy nazwa spółki E&K oraz nazwisko jej prezesa - Andrzeja Izdebskiego - wypływa na światło dzienne.
Czym zajmuje się spółka E&K, od której MZ kupiło respiratory?
E&K prowadzi działalność od 1993 r. i obecnie zatrudnia ok. 30 osób. Z początku zajmowała się ona "pośrednictwem w zakresie usług lotniczych" - w tym lotami z nietypowymi ładunkami w trudno dostępne miejsca. Jak informuje serwis Samoloty Polskie, spółka ta dostarczała na przykład dary medyczne do Kabulu po trzęsieniach ziemi czy realizowała loty ze sprzętem ONZ do Birmy czy transport rozmontowanych śmigłowców do Nigerii. Miała do tego używać m.in. samolotów czarterowanych w Rosji.
Od 1995 r. zaś E&K pracowała nad motolotnią, przez kilka lat zajmowała się też produkcją lekkich samolotów jednosilnikowych. Pod koniec lat 90. firma zapowiadała produkcję seryjną samolotu o nazwie "Kos", ale ostatecznie nie została ona podjęta, choć maszyna wykonała pierwszy lot w 2001 r.
Oprócz tego, spółka zajmowała się szkoleniami dla pilotów, produkowała części do samolotów czy pośredniczyła w sprzedaży maszyn lotniczych. Spółka lotnicza, jak każda inna, gdyby nie jeden fakt - jej prezes był zamieszany w nielegalny handel bronią.
Historia jak z filmu, czyli handel bronią. Tysiące pistoletów i pieniądze w walizkach
Ujawniła to "Rzeczpospolita" w grudniu 2002 roku, przy okazji sprawy portu lotniczego w Lublinie, którego Andrzej Izdebski był udziałowcem. Jego wspólnicy ani władze nie wiedziały nic o jego przeszłości - sądzili, że jest zwykłym biznesmenem. Przedstawiciele władz Lublina uznali już po wyjściu na jaw tych informacji, że Izdebski powinien odsprzedać udziały w PLL.
Izdebski, jak sam mówił w "Dzienniku Wschodnim", w życiu zajmował się wieloma rzeczami: handlował złomem, pracował w branży dystrybucji mrożonek, budował chłodnie, a potem, na początku lat 90., wszedł w lotnictwo.
Według "Rzeczpospolitej" jednak, co najmniej przez 10 lat nielegalnie handlował bronią "na wielką skalę". Gazeta powoływała się wtedy m.in. na raporty ekspertów ONZ, którzy badali przypadki łamania embarga na handel bronią z Angolą i Liberią. Izdebski według rejestrów był współwłaścicielem spółek, które zostały uznane za "przykrywki do nielegalnego handlu bronią".
Zobacz też: Raport SIPRI: USA umacnia pozycję światowego lidera eksportu broni
"Rzeczpospolita" szeroko wówczas opisywała działalność Izdebskiego. W 1991 r. miał on między innymi zawrzeć umowę na dostawę polskiej broni z mieszkającym w Niemczech Irakijczykiem. Chciał on kupić dwa tysiące pistoletów maszynowych i 800 tys. sztuk amunicji. "Już wtedy Polak uchodził za doświadczonego handlarza bronią, "człowieka, który wszystko może kupić"" - opisywała go "Rz".
Biznesmen ujawnił kulisy swojej działalności w zeznaniach z 1993 r., w śledztwie dotyczącym jego porwania. Jak podkreślał, miał zezwolenie na handel bronią wydane przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Polskie władze jednak nie wydały zgody na eksport pistoletów zamówionych przez Irakijczyka. Wątpliwości urzędników wzbudziło wtedy tak zwane "świadectwo końcowego użytkownika" - wystawiany przez inne państwo dokument, który jest swoistą gwarancją, że broń nie trafi w ręce np. terrorystów. Władze miały podejrzenia, że świadectwo jest fałszywe. Izdebski wówczas obiecał Irakijczykowi, że załatwi nowe świadectwo - i tak też się stało, dzięki czemu ostatecznie mógł eksportować pistolety produkowane przez fabrykę Łucznik. Oficjalnie miały trafić do Burkina Faso.
Według "Rz", dwa lata później zamieszany w tę sytuację świadek - Korsykanin, który załatwiał Izdebskiemu świadectwo - zeznał, iż wiedział, że broń nie trafi do Burkina Faso, tylko na Bliski Wschód.
Same transakcje zaś wyglądały niemal jak w filmach: wszystkie detale umowy ustalano ustnie, a pieniądze przekazywano sobie w czarnych walizkach. Transakcja, co podkreślał Izdebski w zeznaniach, "nie miała odbicia w księgach spółki". W końcu pistolety i amunicję zabrały z fabryki w Radomiu czeskie ciężarówki, ale gdzie ostatecznie trafiła broń - nie wiadomo. Kilka miesięcy później jednak urzędnicy stwierdzili, że dokumenty, na podstawie których dokonano eksportu, były fałszywe. Śledztwo wszczął Urząd Ochrony Państwa, ale długo stało ono w miejscu.
Wszystko to wyszło na jaw wiele miesięcy później - i tylko dlatego, że wspomniany wcześniej Korsykanin domagał się zapłaty 130 tys. dolarów od Andrzeja Izdebskiego. Obcokrajowiec wynajął grupę przestępców, która miała nastraszyć Polaka - najemnicy złapali biznesmena i wywieźli go do lasu oraz zmusili do podpisania weksli. Po tym incydencie Izdebski udał się do UOP, któremu opowiedział o szczegółach transakcji.
Ostatecznie jednak prokuratura umorzyła śledztwo ws. fałszywych świadectw, tłumacząc, że nie byłaby w stanie "wykonać czynności procesowych w Burkina Faso". Śledczy nie podjęli też wątku wywiezienia pistoletów z Polski.
To jednak nie jedyna historia związana z Izdebskim i handlem bronią. "Rzeczpospolita" opisała też, jak m.in. ubiegał się w Czechach o pozwolenie na zakup i wywóz do Czadu (państwo w Afryce, od wielu lat w stanie wojny z Sudanem) 28 ton materiałów wybuchowych oraz ponad tysiąca pistoletów. Wybuchła wokół tego afera, którą Izdebski w rozmowie z gazetą nazwał "nieporozumieniem". Twierdził, że materiały wybuchowe zamawiała francuska firma działająca w Afryce.
Gazeta opisała również, że słowacka spółka, w której wspólnikiem według rejestrów był Izdebski, zyskała w 1998 r. nowego partnera: Rosjanina Aleksandra Islamowa. Miał on być współpracownikiem najsłynniejszego handlarza bronią Wiktora Buta. Andrzej Izdebski zaprzeczał jednak, jakoby był udziałowcem słowackiej spółki, a wpis w rejestrze uznał za sfałszowany.
Izdebski później został też współwłaścicielem nowo utworzonej spółki w Gwinei. Według cytowanych przez "Rz" ekspertów ONZ, powstawały w niej fałszywe świadectwa końcowe użytkownika, a z jej usług korzystał m.in. wspomniany wcześniej Wiktor But. ONZ w swoich raportach zaznaczało, że gwinejska firma "pośredniczyła w nielegalnych dostawach blisko 60 ton broni dla terrorystów". Izdebski nie był jednak przesłuchiwany w tej sprawie.
Zobacz też: Polska nie potrafi zarobić na nowoczesnej broni
Niejasne finansowanie na 3 mln złotych
Spółka E&K miała też jeden, interesujący epizod - w 2003 r. "Rzeczpospolita" opisała, że firma miała przygotować dla wojska prototyp samolotu szkoleniowego "Bielik". Decyzję o przekazaniu na to pieniędzy wydał w 1999 r. Komitet Badań Naukowych, a na prototyp przeznaczono 3 miliony złotych. Jednocześnie jednak, jak opisywała "Rz", w wojsku nikt Bielika nie chciał - określano go mianem "samolotu robionego w garażu".
Gazeta w swoim artykule podkreślała wówczas, że bardzo trudne było uzyskanie informacji, co skłoniło urzędników z Komitetu do wydania pieniędzy na projekt Bielika i podpisanie umowy ze spółką Izdebskiego. Dokumenty w tej sprawie były w większości tajne, a rzeczniczka tej instytucji zwlekała z odpowiedziami na pytania miesiąc - potem zaś podała w nich, według "Rz", nieprawdziwe informacje dotyczące składu zespołu opiniującego. Szef zespołu tłumaczył w rozmowie z gazetą, że nie pamiętał tej konkretnej sprawy. "Rz" podkreślała wtedy, że Komitet nie sprawdził, z kim podpisywał umowę - oparł się jedynie na informacjach przesłanych przez samego zainteresowanego. Pisemnego uzasadnienia decyzji o 3 mln zł dla Bielika też nie było. "Rzeczpospolita" dodawała, że udział Komitetu w finansowaniu projektu firmy E&K był "wyjątkowy", bo zwykle KBN zajmował się dużymi, państwowymi spółkami zbrojeniowymi.
W wyjaśnieniach KBN informowano, że dokumentacja złożona przez E&K zawierała m.in. rekomendacje od gen. Kazimierza Dzioka (wtedy dowódcy Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej). Gen. Dziok jednak "nie przypominał sobie", aby podpisywał taką rekomendację. Tymczasem to właśnie ona mogła być, według "Rz", jednym z istotnych dla KBN czynników do podjęcia decyzji o finansowaniu Bielika.
Trzeba jednak podkreślić, że Bielik nie był autorskim projektem spółki Andrzeja Izdebskiego - twórcą samolotu był konstruktor szybowców Edward Margański. Obaj znali się z branży lotniczej. Gdy KBN oświadczył Margańskiemu, że dofinansuje projekt tylko, gdy konstruktor wyłoży "drugie tyle" z własnej kieszeni, swoją pomoc zaoferował właśnie Izdebski. W ten sposób jego spółka E&K zgłosiła się do Komitetu.
Biznesmen wtedy nie skomentował artykułu. Gazeta dopytywała wówczas, dlaczego urzędnicy nie sprawdzili, kim jest Andrzej Izdebski oraz czy wydawanie 3 mln zł na samolot, którego nie kupi armia, ma sens. W odpowiedzi jednak rzeczniczka KBN stwierdziła tylko, że "w chwili podpisywania umowy KBN nie posiadał informacji, które byłyby przeciwwskazaniem do podpisania umowy" i w momencie odpowiadania na pytania również "nie posiadał takich informacji".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz