środa, 10 czerwca 2020

"Pan prezydent pracowników wychowuje"

Mokry kapiszon zamiast rewolucji – poważne zarzuty popłynęły w stronę rządu i prezydenta, gdy okazało się, że obiecany 1 maja (jakże symbolicznie, chociaż chyba przypadkowo) dodatek solidarnościowy dla tych, którzy zostali w kryzysie bez pracy, nie będzie sumował się z zasiłkiem dla bezrobotnych, nie będzie przysługiwał tym, którzy robili na „śmieciówkach”, a za trzy miesiące zniknie. Dokładnie wtedy, kiedy wreszcie wzrośnie sam zasiłek, tyle że jedynie do poziomu 1200 zł. Pozostając przy tym tak samo trudno dostępnym, jak jest obecnie, gdy prawo do niego nabywa kilkanaście procent ludzi bez zatrudnienia.

Gdyby rząd Prawa i Sprawiedliwości podniósł zasiłek już teraz, nie czekając, aż z półtora miliona bezrobotnych zrobią się trzy, uczyniłby rzecz rozsądną. Gdyby Andrzej Duda naprawdę doprowadził do uchwalenia dodatku solidarnościowego jako dodatku do zasiłku, czyli dał te 2500 zł, które obiecał, gdy sądził, że wybory prezydenckie są już za moment, dałby przykład i reagowania na potrzeby obywateli, i skutecznego prowadzenia kampanii wyborczej. Opozycja mogłaby sobie grzmieć na „rozdawnictwo”. Uderzeni przez kryzys Polacy odczuliby poprawę i wiedzieliby, za czyją sprawą przyszła. Ale nie – wyszło jak zawsze.

Na łamach Dziennika Gazety Prawnej wiceminister rodziny, pracy i polityki społecznej Stanisław Szwed wyłożył, że 1400 zamiast 2500 zł i to tylko dla wybranych to nie jest pomyłka.  – Prezydent doszedł do wniosku, że zbyt wysoka kwota, np. na poziomie zbliżonym do płacy minimalnej, mogłaby prowadzić do dezaktywizacji zawodowej – oznajmił. Innymi słowy: w dobie kryzysu prezydent (czyli rząd, czyli prezes) wyszli z założenia, że lepiej nie podnosić za bardzo pozycji przetargowej pracowników. Niech harują, boją się o utratę miejsca tej harówki, zabijają się o możliwość świadczenia pracy za grosze, niech godzą się na ograniczanie zarobków i dokładanie obowiązków. Niech nawet wróci stare dobre „na twoje miejsce mam 10 Ukraińców” (niektóre biura pośrednictwa pracy już sprowadzają ich czarterami). Lepsze to, niż pracownicy, którzy czują się nieco pewniej, a z czasem mogliby nawet poczuć swoją siłę. No i przy okazji miliony Polaków dowiedziały się, że płaca minimalna to w zasadzie bardzo dobry zarobek. Tak świetny, że aż zniechęcający, by szukać czegoś lepszego.

I jeszcze jedna rzecz też wyszła jak zawsze: w wywiadzie z wiceministrem pierwsze pytanie dotyczy wsparcia dla firm. Czy jest szansa, że nieszczęsny biznes jesienią dalej otrzymywał będzie państwową kroplówkę. Stanisław Szwed niczego nie obiecuje (nie jest Dudą, nie może), ale też nie zaprzecza. Jeśli będzie taka potrzeba, firmy, może całe branże, dostaną jeszcze więcej wsparcia, mówi wiceminister. Zbyt wysoka kwota wsparcia mogłaby doprowadzić do demoralizacji przedsiębiorcy, który tym chętniej będzie oszczędzał na pracownikach i sięgał pod byle pretekstem po pieniądze publiczne? Taka konstrukcja nikomu na prawicy nie przychodzi nawet do głowy. Przedsiębiorcom nie należy stawiać warunków ani ich pouczać, ani nawet mało subtelnymi metodami skłaniać do przedsiębiorczości, czyli zdaje się tego, czym sami się chętnie przed kryzysem chełpili. To pracownik najemny ma się tłumaczyć, czy już spełnił wszystkie warunki upoważniającego do symbolicznego świadczenia, uważać, by przypadkiem nie wypłacono mu za dużo, no i solennie dziękując za państwową hojność natychmiast zacząć udowadniać, że nie jest roszczeniowcem i chętnie weźmie każdą pracę. Nieważne, że to nie z jego winy poprzednią pożarł światowy kryzys.

O to, dlaczego dodatek solidarnościowy trafi tylko do etatowców, omijając z daleka rzeszę nieszczęśników z umowami cywilnoprawnymi, z których przynajmniej poważna część podpisała takie umowy, bo nie miała innego wyboru, Dziennik Gazeta Prawna nawet nie zapytał, więc i wiceminister nie widział potrzeby się tłumaczyć. Jak widać przekonanie o tym, że pomoc w kryzysie oznacza pomoc dla firm, podzielają nie tylko politycy. Bo nie ma innego powodu, dla którego Szwed został drobiazgowo przepytany o opinię na temat kolejnych pomysłów rodzimych pracodawców, za to ponadmilionowa ludzi pracujących na skrajnie niestabilnych warunkach, a potem z dnia na dzień wyrzucanych, została kompletnie zignorowana. Cóż, nie są zorganizowani, nie krzyczą głośno o pomoc, to i dla mediów głównego nurtu nie są specjalnie interesujący.

Jedna za to płynie z wywiadu dobra wiadomość: kuriozalny i szkodliwy pomysł „zawieszania stosunku pracy” poszedł do śmietnika. Tym razem pracodawcy nie przepchnęli swego (tak, to oni podrzucili ten koncept minister Maląg), chociaż nie jest powiedziane, że pomysł nigdy nie wróci. Wszak od początku kryzysu jedna propozycja rozmontowania kodeksu pracy goni następną. Na zasadzie: powtarzajmy do znudzenia, a nuż w końcu się uda.

Na pewno uda się prędzej, niż wprowadzić pod tymi rządami antykryzysowe zmiany o naprawdę prospołecznym charakterze. Bo jest jeszcze jeden element, który wiceminister Szwed zręcznie w odpowiedziach omijał. Budżet. Taniego państwa, które przez 30 lat systematycznie pozbawiało się dochodów, na taki program ratowania społeczeństwa w trudnych chwilach po prostu nie stać. Potencjał transferów przy obecnej strukturze przychodów do budżetu się wyczerpuje. Żeby przychody zwiększyć – trzeba by było kroków odważnych. Na razie, nawet gdyby PiS chciał dać więcej, to może tylko grać na czas. A jako że jednak nie chce (skoro wyższe zasiłki demotywują), to tym bardziej obiecuje złote góry, zapewnia, że pandemia wygasa i liczy na to, że jeszcze jedną bezczelność ludzie przełkną. I jeszcze jedną. I byle dalej. No bo przecież do tego, że „czegoś się nie da”, skoro dotąd się dawało, władza się nie przyzna.

Jak długo jeszcze?

zrodlo:strajk.eu;miziaforum.com

Brak komentarzy:

"Premier państwa UE oskarża Zełenskiego o próbę przekupstwa Premier Słowacji Robert Fico powiedział, że „nigdy” nie przyjmie pieniędzy z Kijowa"

  Ukraiński przywódca Władimir Zełenski rozmawia z mediami pod koniec szczytu UE w Brukseli. © Getty Images / Thierry Monasse Słowacki pre...