22 marca minęła 76 rocznica tragedii niewielkiej wioski Chatyń, położonej między Łagojskiem a Pleszczenicami. Mieszkali tam Polacy, głównie katolicy. Pierwszego dnia wiosny 1943 roku niemal wszyscy zostali w sposób okrutny zamordowani. Spłonęli żywcem.
Do dziś trwają spory o sprawstwo tej tragedii, oficjalnie wioskę puścili z dymem wraz z mieszkańcami Niemcy, nieoficjalnie sowieccy partyzanci dowodzeni przez oficerów NKWD. A miejsce zostało wybrane celowo przez czekistów, aby propagandowo zaciemnić w opinii międzynarodowej problem Katynia i skojarzyć masakrę polskich oficerów z Niemcami.
Po co? 18 lutego 1943 roku Niemcy rozpoczęli prace ekshumacyjne w miejscu odkrycia dołów śmierci w Katyniu. Sowieci wiedzieli, że lada moment sprawa mordu tysięcy polskich oficerów ujrzy światło dzienne, więc trzeba było działać. Wybrali Chatyń, jej nazwę po angielsku pisze się Khatyn, czyli tak samo jak Katyń.
22 marca partyzanci sowieccy sprowokowali Niemców do akcji odwetowej w Chatyni. Zaatakowali konwój niemiecki, w wyniku którego zginęło czterech żołnierzy 118 Batalionu Schutzmannschaft – jednostki sformowanej z Ukraińców i jeńców z Armii Czerwonej, pełniącej na okupowanych terenach służbę policyjną. Jednym z zabitych był dowódca 1. kompanii kapitan Hans Wölke – mistrz olimpijski w pchnięciu kulą z Berlina z 1936 roku, którego Hitler znał osobiście.
Tego samego dnia do wioski przybył oddział złożony z żołnierzy 118 Batalionu Schuma oraz batalionu SS Oskara Dirlewangera, w skład którego wchodzili kryminaliści i kolaboranci. Mieszkańców wygnano z domów i zapędzono do stodoły, którą podpalono. Ci, którzy próbowali się ratować, zostali rozstrzelani na miejscu. Zginęło 149 osób, z których połowa (75) to dzieci.
Trójce dzieci – 13-letniemu Włodkowi i 9-letniej Zosi Jaśkiewicz oraz 13-letniemu Aleksandrowi Żelebkowiczowi udało się ukryć w sąsiedniej wsi. Po wojnie wychowali się w sierocińcu w Pleszczenicy.
Aleksander ukończył szkołę wojskową, służył, na emeryturę przeszedł w stopniu pułkownika. Zmarł w 1994 roku. Włodek pracował w Mińskiej Fabryce Samochodów, na emeryturze mieszkał w chutorze Kozerze, koło Chatyni. Zmarł w 2008 roku. Jego siostra pracowała na poczcie, mieszka w Mińsku, jest emerytką.
Dwoje kolejnych dzieci przeżyło w płonącej stodole: 7-letni Wiktor Żelebkowicz i 12-letni Antoni Baranowski. Mały Wiktor był pod ciałem matki, dlatego nie spłonął, a Antoni próbował wyskoczyć z ognia, został ranny w nogę. Kiedy padł, oprawcy uznali go za martwego. Wiktor został inżynierem, konstruktorem obrabiarek, zmarł w 2020 roku w Mińsku. Antoni zginął tragicznie w 1969 roku w Orenburgu. W hotelu, w którym mieszkał podczas delegacji służbowej wybuchł pożar.
Dwie kolejne dziewczynki, Julia Klimowicz i Maria Fiodorowicz, wyczołgały się z ognia, udało im się dostać do lasu. Tam znaleźli je sąsiedzi z wioski Chworosteni, zabrali do siebie. Kilka dni później i ta wioska została spalona wraz z mieszkańcami.
Jedynym dorosłym, który przeżył masakrę, był 56-letni kowal Józef Kamiński. Ranny i poparzony, odzyskał przytomność w nocy już po odjeździe oprawców. Mężczyzna wśród ciał pomordowanych mieszkańców wioski znalazł swojego ledwo żywego syna, który wkrótce zmarł na jego rękach.
Marek A. Koprowski, dziennikarz specjalizujący się w tematyce wschodniej przekonuje, że z dużym prawdopodobieństwem to Łubianka zarządziła mord dla stworzenia swoistego antidotum na zbrodnię katyńską, która właśnie została odkryta i mogła wywrzeć złe wrażenie na sowieckim społeczeństwie.
Mechanizm tej koncepcji tłumaczy cytowana przez Koprowskiego polska działaczka ze Słonimia Leonarda Rewkowska.
– Na Białorusi prawda o Katyniu była zakłamana aż do katastrofy pod Smoleńskiem – mówi. – Jeszcze niedawno rozmawiałam z Białorusinką mieszkającą na tej samej ulicy. Usiłowałam ją uświadomić, co zdarzyło się w Katyniu, bo wcześniej można było rozmawiać o tym tylko z osobami najbardziej zaufanymi i to jeszcze uważając na „stukaczy”. Ona zaś odpowiedziała, że nic jej nie trzeba tłumaczyć, bo ona była w Chatyni i wie, że zbrodnię na jej mieszkańcach dokonali Niemcy.
Ja też odwiedziłam białoruski Chatyń. Spotkałam tam ostatniego żywego świadka tragedii, która tam się rozegrała. Nazywał się Józef Kamiński i opowiadał wycieczkom, co się w nim zdarzyło. Gdy usłyszał, że mówię po polsku, podszedł do mnie i ukradkiem powiedział, że zbrodni w Chatyniu dokonali nie Niemcy, ale sowieccy partyzanci, przebrani w niemieckie mundury. Ofiary z Chatynia miały po prostu przykryć zbrodnię w Katyniu. Każdy kto miał zetknąć się ze słowem Katyń miał go kojarzyć ze zbrodnią Niemców w Chatyniu…
Leonarda Rewkowska, która żyła wówczas na północnej Białorusi pod przybranym nazwiskiem, bo na rodzinnej Słonimszczyźnie KGB aż do 1992 roku poszukiwało ją jako wroga ludu, przez wiele lat fakt rozmowy z Józefem Kamińskim utrzymywała w największej tajemnicy. Twierdzenie, że to sowieccy partyzanci popełnili zbrodnię w Chatyniu, było bowiem takim samym przestępstwem jak sugestia, ze zbrodnię katyńską popełniło NKWD.
Na miejscu zbrodni utworzono mauzoleum, do którego wożono wszystkie delegacje zagraniczne. Był tu nawet prezydent USA Nixon. O tym, że ten dezinformacyjny zabieg się powiódł świadczy fakt, że jeszcze do niedawna nawet w Polsce spotykało się osoby, które myliły oba te wydarzenia.
6-metrowej wysokości pomnik w Chatyniu przedstawia mężczyznę niosącego martwego chłopca. Jest to nawiązanie do faktu, który miał rzeczywiście miejsce: mieszkaniec wsi – 56-letni Józef Kamiński, ranny i poparzony w czasie masakry, po odzyskaniu przytomności znalazł wśród spalonych zwłok umierającego syna, który skonał na jego rękach.
Kresy24.pl/nn.by/interfax.by/ab
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz